W roku 2001 we wrześniu byliśmy we Włoszech.
Siena, Rzym – a w nim Watykan, Forum Romanum, Colosseum i inne atrakcje, Neapol, ruiny Pompejów (miejsce to tak bardzo odległe w czasie od nas, dotknięte tragedią znaną każdemu na świecie, zrobiło na nas olbrzymie wrażenie).
Wjeżdżaliśmy i wchodziliśmy na dymiący stożek Wezuwiusza, w nozdrza uderzał zapach siarki, a kto chciał zobaczyć fumarole wydobywające się na powierzchnię ten uwierzył, że ten wulkan może w każdej chwili… I ten okrutny wiatr, który utrudniał wejście na szczyt wulkanu, za to cudowny widok na Zatokę Neapolitańską.
Panujący sztorm nie pozwolił wypłynąć nam na otwarte morze, by zwiedzić wyspę Capri. Ale atrakcją również wielką była możliwość przejechania wynajętym, włoskim autobusem(nasz był za szeroki na niesamowicie wąskie drogi ulokowane na półkach skalnych zawieszonych nad tonią morza tyrreńskiego) po tzw.: wybrzeżu amalfitańskim – nigdy nie zapomnimy chwil grozy, gdy nadjeżdżający z naprzeciwka autobus powodował, że złożone lusterka boczne obu pojazdów ocierały się. A kąpiel w cudownie ciepłym morzu na plaży w Amalfi i smak winogron świeżo zerwanych, a pamiętacie te lody pistacjowe…
Karkołomny wjazd na Monte Cassino, głębokie przepaście tuż za naszymi oknami i znowu spotkanie z historią, troszeczkę bliższą naszym czasom i polskim sercom.
W czasie wycieczki towarzyszyła nam cudowna, gorąca śródziemnomorska pogoda, błękitne niebo i smakowita, włoska kuchnia z neapolitańską pizzą na czele i owocami morza, ale tych ostatnich to już nie każdy chciał spróbować…